czwartek, 24 lutego 2011

Pierwszy krok


Ktoś gdzieś kiedyś powiedział, że nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy moje pisanie na tym blogu będzie długą podróżą nowoczesną autostradą czy tylko krótkim spacerkiem po wydeptanej już przez znudzone jeże leśnej ścieżce. Jakkolwiek by się miały ułożyć losy mojego skromnego quasi-pamiętniczka, mam tylko nadzieję, że będzie on na tyle interesujący, by przyciągnąć uwagę chociaż jednej osoby poza mną samą.
W ogóle jest coś, co musicie wiedzieć o pamiętnikach (a przecież blog jest jako żywo rodzajem pamiętnika); otóż jest to zwykle taki rodzaj pisarstwa, który z definicji lub też z czystej kokieterii sprowadza rolę  twórcy/narratora i odbiorcy do jednej osoby. Mówiąc wprost: dawniej (czytaj: przed epoką Internetu i ewentualnie wynalazkiem Gutenberga) pamiętniczek stanowił taki gatunek dyskretnej twórczości, która raczej nie miała być nigdy ujawniona oczom postronnym. To było takie alter ego narratora, zapis jego intymnych przeżyć i przygód, cokolwiek przez to rozumiecie. W tym momencie rozważań nasuwa mi się na myśl moja rodzona babcia, która nie raz dumnie podkreślała, że w dniu swojego zamążpójścia wrzuciła własny pamiętnik z czasów panieństwa do ognia. Gdy spytałam ją, czemu tak postąpiła, odpowiedziała z prostotą, że nie chciała, by dziadek go przeczytał. Oczywiście nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie, by istniały jakieś skandalizujące szczegóły z życia mojej babci, dziewczyny ze skądinąd przyzwoitego domu, która w dodatku w wieku kilkunastu lat była zmuszona podjąć pracę w sklepie Niemców, jeśli nie chciała zostać wywieziona do Rzeszy.
Wróćmy jednak do istoty rzeczy, bo widzę, że główny wątek wymknął nam się z rąk niczym śliski węgorz rybakowi o rękach posmarowanych wazeliną…
Zatem postanowiłam założyć bloga, który jednak nie będzie pamiętnikiem sensu stricte, lecz zapisem moich przemyśleń związanych z przeczytanymi przeze mnie książkami. Jeśli myślicie, że to zapowiada się na kompletne nudziarstwo, to jesteście w błędzie. Przede wszystkim dlatego, że pochłaniam tak różnorodne lektury, że z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie. Uprzedzając jakiekolwiek niezręczne domysły: nie, nie jestem sfrustrowaną fanką paperbackowych romansów, czy rzewnych powieści o smutnych wampirach, które nie mogą się bzyknąć podczas pełni księżyca. Aczkolwiek, owszem, po takie książki też sięgam; głównie w myśl zasady: poznaj swojego wroga. Poza tym pragnę lojalnie uprzedzić, że moim celem jest krańcowo subiektywna recenzja, która okaże się zgodna z moim własnym niepowtarzalnym smakiem ukształtowanym przez chociażby studia filologiczne. W związku z tym wiele osób może poczuć się urażonych dość obcesowym traktowaniem tak zwanych dzieł literackich, które cieszą się aktualnie dużą popularnością w Polsce czy zgoła na świecie. Niestety. Nie zamierzam ugiąć się pod jarzmem postmodernizmu, który zakłada między innymi egalitaryzm kultury i jej spłycenie do poziomu lekko strawnej chińskiej zupki z papierka. Jestem pod tym względem skrajnie konserwatywna i uważam, że dobrą literaturę od złej nadal można odróżnić za pomocą najprostszych spostrzeżeń. Weźmy przykład: klisze. Zna je każdy przeciętny konsument kultury i regularny odbiorca demotywatorów. Jeśli czytam, że on kocha ją i ona akurat jest zabójczo piękna i zajęta, a on diablo inteligentny i wolny, ale zapałali do siebie niepohamowanym uczuciem, to już na wstępie robi mi się niedobrze. (Jest to zarys bardzo znanej ostatnio polskiej książki, o której może łaskawie napiszę w następnym swoim poście). Przykłady można mnożyć w szczególe i ogóle.
Tutaj tytułem wyjaśnienia musi pojawić się mała dygresja na temat tego, co tradycyjnie w literaturze czy twórczości kojarzy się z dobrym smakiem, a co jest w złym guście. Otóż, pisząc w ogromnym skrócie, śmiech i humor miał być narzędziem rozrywki plebsu czyli kultury niskiej. Natomiast smutek, tragedia (pojęcie katharsis na pewno każdy zna), konflikt, ból istnienia – to wszystko tradycyjnie pojawiało się w kulturze wysokiej. Te kryteria z mniejszym lub większym przesunięciem jakościowym obowiązują do dziś. Najgorszą z możliwych porażką pisarza jest stworzenie „dzieła”, które w zamierzeniu miało być tragiczne, a w efekcie wyszło tragikomiczne lub groteskowe. Na nieszczęście czytelników, a ku mojej radości takich książek powstaje ostatnio na metry i podejrzewam, że kiedyś zapewne przydadzą się do palenia ognisk, gdy już nadejdzie kolejne zlodowacenie albo coś w tym rodzaju. Dla Waszej informacji: „Zmierzch” wrzuciłabym do ignis aeternum na samym początku…
Jest jeszcze jedna sprawa, o której musicie się dowiedzieć w kwestii mojego bloga. Zrobiłam sobie ambitne założenie, że będę pisać o książkach, jednakże wiecie jak to jest z ambitnymi założeniami… czasem trudno się z nich wywiązać podobnie jak z postanowień noworocznych. Chciałabym więc zrobić sobie takie zastrzeżenie, że czasem będę pisać na tematy niezwiązane z literaturą (mam tu na myśli głównie kino lub aktualne wydarzenia w Polsce i na świecie). Jeśli przyjąć optymistycznie, że jestem trzciną myślącą, a moi hipotetyczni odbiorcy też należą do tego gatunku botanicznego, to na pewno wybaczą mi dodatkową podnietę intelektualną nie zakorzenioną w dorobku literackim epok.
I to tyle na dziś. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze dobrnął do końca. Następny post poświęcę pewnej książce, którą nawet tydzień temu widziałam w Empiku na półce TOP 10 czy jakoś tak. Może to jest top książka, ale z pewnością low-literatura, ale dlaczego, to przekonacie się następnym razem.
Adios.

1 komentarz: