niedziela, 27 lutego 2011

Literatura japońska - "Kobieta z wydm" Kōbō Abe

Dziś chciałabym opowiedzieć o książce, która w odróżnieniu od poprzedniej omawianej przeze mnie, zalicza się do klasyki literatury światowej.  Kilka dni temu skończyłam czytać „Kobietę z wydm” Kōbō Abe i oto dzielę się swoimi refleksjami.
Najpierw słów kilka o mentalności japońskiej, którą można próbować zrozumieć choćby przy pomocy lektury: „Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej” autorstwa Ruth Benedict. Niewiele już pamiętam z tego opracowania, ale jedno zostało mi w głowie: Japończycy są ucieleśnieniem dualizmu polegającego na połączeniu delikatności (utożsamianej przez tytułową chryzantemę) z zaciekłą brutalnością (symbol miecza). I z takim mniej-więcej podejściem należy brać się za zgłębianie kultury tego niesamowicie pracowitego narodu (jutro poniedziałek i naprawdę bardzo nie chce mi się iść do pracy…)
„Kobieta z wydm” jest książką pełną synestezji: czytając ją pochłaniamy słowa, które w naszych uszach szumią piaskiem, w oczach złocą się plażą, a w ustach chrzęszczą drobinkami krzemu… To niesamowita, delikatna, mglista mieszanina pejzaży i uczuć, która idealnie nadaje się na zimową chandrę, jeśli tylko czujemy się dość przygnębieni i pragniemy ten stan zatrzymać na jeszcze trochę. To nie jest ironia. Dzieło Kōbō Abe tchnie nieokreślonym smutkiem, subtelnym i równocześnie drążącym czytelnika jeszcze długo po zamknięciu ostatniej strony.
Zarys fabuły objawia się następująco: trzydziestoletni nauczyciel, entomolog z zamiłowania, wyrusza na poszukiwania owadów. Trafia do wioski rybackiej, która jest niemal przysypana przez ruchome wydmy; tu zastaje go zmrok więc postanawia zanocować w przygodnej chacie. Trafia do domu położonego w dwudziestometrowym, wydrążonym w piasku dole. Mieszka tam tylko samotna kobieta, która oferuje przybyszowi posiłek. Na drugi dzień znika sznurkowa drabina – jedyny sposób, by wydostać się z dołu, w którym stoi chata. Mężczyzna zostaje na swój sposób uwięziony, gospodyni zaś odmawia jakichkolwiek wyjaśnień. Z czasem okazuje się, że życie kobiety wypełnia walka z piaskiem, co noc go usuwa z domu i obejścia, a od swojego „niewolnika” oczekuje pomocy. Cała sytuacja rodzi oczywisty bunt bohatera. Podejmuje on próbę ucieczki, ale, choć w końcu wydostaje się z pułapki, zostaje złapany na terenie osady i ponownie wtrącony do piaskowej jamy. Mężczyzna jednak nadal dąży do wolności. Pewnego dnia kobieta zapada na zdrowiu (okazuje się, że jest w ciąży z naszym bohaterem) i ludzie ze wsi organizują dla niej transport do lekarza. W ferworze działania, sznurkowa drabinka zostaje w jamie, a mężczyzna ma okazję wyjść na wolność… czy to uczyni?
„Kobieta z wydm” jest chyba przede wszystkim, w dużym uproszczeniu, książką o ucieczkach i poszukiwaniu wolności. Na początku wydaje się, że jedynym sposobem uwolnienia jest dla bohatera wyrwanie się z piaskowej jamy, ale okazuje się, iż trafił on tam uciekając z kolei od rutyny pracy, wygasłej miłości i codziennych obowiązków. Wszak jego wyprawa entomologiczna, która miała zająć trzydniowy urlop, tak właśnie została pomyślana – jako tajemnicza wycieczka, z dala od miasta i cywilizacji. W miarę czytania tracimy więc rezon: nie wiadomo już, kiedy tak naprawdę bohater uciekł i czy jego obecne dążenia mają rzeczywiście jakiś sens czy są tylko echem, powielaniem zachowań, nieumotywowanym uporem człowieka, który nie umie sobie znaleźć miejsca w życiu.  Kōbō Abe, choć napisał tę książkę w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, daje prztyczka w nos i nam, czytelnikom współczesnym. Ucieczka bowiem, moim skromnym zdaniem, staje się obecnie czymś w rodzaju totemu, lekarstwa na wszelkie życiowe niepowiedzenia. Ba, nawet cywilizacja wymyśla coraz to nowe sposoby uciekania począwszy od odmiennych stanów świadomości, po turystykę kosmiczną… Ucieczka jest jak trzaśnięcie drzwiami przed nierozwiązanymi problemami i własnymi słabościami. Tak właśnie czujemy, śledząc losy bohatera „Kobiety z wydm”. Najpierw mu kibicujemy w jego staraniach, ale później… później już nie jest wcale oczywiste, po której stronie powinniśmy się opowiedzieć. Czy po stronie bohatera, który udaje chorobę, żeby uniknąć pracy przy piasku i w swoich poczynaniach kieruje się niemal wyłącznie egoizmem oraz urażoną dumą, czy po stronie kobiety, która codzienną pracą bez słowa skargi walczy o przetrwanie swojego miejsca w krainie wydm.
Zatem jeśli ktoś ma ochotą na bardziej refleksyjną lekturę, polecam tę właśnie książkę. Równocześnie lojalnie uprzedzam: to jest literatura bez fajerwerków, bez ozdobników i niesamowitych wątków. Akcja płynie powoli, ilość bohaterów jest mocno ograniczona, a nawet przestrzeń świata przedstawionego wydaje się ciasna. To zdecydowanie lektura dla koneserów i smakoszy słowa. Jeśli ktoś preferuje czytanie książek w godzinach nocnych, to „Kobieta z wydm” jest do tego idealna: wymaga ciszy. Czytanie jej w autobusie czy pociągu zakrawa na profanację. To tak, jakby ktoś włożył bukiet pysznych chryzantem do plastikowego kubka…
Adios.

piątek, 25 lutego 2011

"Samotność w sieci" J. L. Wiśniewskiego czyli kilka słów o piersiach

Zgodnie z obietnicą dziś omówię książkę, która już od dawna prześladuje mnie w snach i na jawie, epatując sepiowymi okładkami i łzawymi recenzjami pełnymi achów i ochów. Jeszcze przed świętami doprowadzona do ostateczności i trochę zwiedziona ciekawością tą niekończącą się kampanią reklamową zdecydowałam się nabyć to dzieło i zapoznać się z jego wartością… ale od początku.
Jeśli ktoś jest dobrym naukowcem, nawet szalenie dobrym naukowcem, specjalizującym się w dziedzinach ścisłych, to mogę bardzo bezczelnie i autoratywnie stwierdzić, że pisarzem dobrym nie będzie. To działa także w drugą stronę. Z ręką na sercu – nie słyszałam o wybitnym humaniście, który równocześnie znałby się na nanotechnologii albo konstruowałby statki kosmiczne. Jeśli znacie kogoś takiego, proszę, oświećcie mnie. Po prostu prawdopodobieństwo, że ktoś jest drugim Leonardo da Vincim można ocenić jako bliskie zeru. Ponadto ludzie naprawdę zdolni w sposób wielokierunkowy nie muszą o tym na siłę przekonywać świata, bo zwykle oprócz licznych talentów, natura obdarzyła ich też samokrytycyzmem oraz skromnością.
Janusz Leon Wiśniewski jest naukowcem, który postanowił zostać pisarzem i po trupach literackich dopiął swego. „Samotność w sieci” spogląda na nas nieprzerwanie z półek wielu księgarń, antykwariatów a nawet kiosków Ruchu. Powieść z założenia miała łączyć w sobie nowoczesne technologie, romantyzm, wątki biograficzne pisarza i opis relacji międzyludzkich. Fabuła daje się streścić w jednym zdaniu: on (niesłychanie zdolny naukowiec; samotny mężczyzna w średnim wieku) zakochuje się za pomocą komunikatora ICQ w młodej kobiecie, mężatce; romans summa summarum (i ‘post consumatum’) umiera dosłownie i w przenośni, bo zakochany Jakub rzuca się pod pociąg. Dwie minuty później ona rodzi synka, który będzie nosił imię (nie zgadniecie, jakie!) Jakub; przy okazji czytelnik dostaje lekcję poglądową na temat metempsychozy (wędrówki dusz), gdyż syn głównej bohaterki jest, w domyśle oczywiście, wcieleniem jej kochanka.
Niemal wpadłam w otchłań rozpaczy, gdy przeczytałam, że ta książka dostała jakieś nagrody. Ja znalazłam tutaj mnóstwo  lapsusów, które tak szczerze mnie rozśmieszyły, nawet o siódmej rano, że współpasażerowie w autobusie popatrywali na mnie z powątpiewaniem.  Oto przykłady: wszystkie kobiety Jakuba mają krągłe jędrne, duże piersi  (autor czerpie niezbyt dobrze ukrywaną przyjemność z opisu tychże, podobnie jak zielonych biustonoszy, które są chyba jego jakimś fetyszem). Epizodycznie pojawia się bohaterka, która ma małe piersi, ale ona akurat nie leci na Jakuba, ba, nawet go nie zna (lepiej trzymać kobiety z małymi piersiami z daleka od siebie). Główny bohater jest idealny: wyśmienicie ubrany, przeinteligentny, wrażliwy, czuły, romantyczny, niezwykle zdolny, pracowity i taktowny… acha, i zarabia dużo pieniędzy. Jedyna rysa na jego charakterze, to fakt, iż przeszedł załamanie nerwowe – ale to stało się tylko i wyłącznie z powodu jego nieskończonej wrażliwości godnej samej Matki Teresy z Kalkuty. Ok, jeśli tylko ja czuję fałsz w takiej kreacji bohatera, to najprawdopodobniej dlatego, że zupełnie mnie nie kręcą kobiece piersi.
Akcja toczy się wartko w przeróżnych miejscach: w Polsce, USA, Niemczech oraz Francji. Szczytem literackiego kunsztu i finezji jest pewien opis, który znajdujemy w książce zupełnie nie wiadomo dlaczego, prawdopodobnie po prostu wydał się autorowi szalenie interesujący i wiele wnoszący do całokształtu. W willi pewnej francuskiej damy w średnim wieku, bardzo bogatej i posiadającej utrzymanka-żigolaka gości główna bohaterka - miłość Jakuba (nie wymieniona w książce z imienia). Jest ona świadkiem tego, jak świnia trzymana jako zwierzątko domowe na eleganckiej białej skórzanej sofie zagryza jakieś drobne żyjątko (chyba chomika, już nie pamiętam), krztusi się, wymiotuje krwią, skórą i kosteczkami, a w końcu ma robione sztuczne oddychanie przez ową francuską damę. Mniam!
Jeśli mam dalej tłumaczyć swoje zniesmaczenie tą uroczą lekturą, to dodam jeszcze, że na każdym kroku z tej powieści wyskakują niczym trupy z szafy męczące stereotypy i wytarte jak stare kalesony  farmera klisze. Jak kobieta się źle czuje (w sensie samotna, niekochana), to gdzie idzie? No, gdzie? Do fryzjera! Facet z klasą jak się czuje samotny, to co robi? No, co robi? Pije (tak zwane „dobre”) wino! I słucha jazzu, oczywiście, bo jest facetem z klasą. Miasto na romantyczną randkę? Chyba nie zgadniecie, ale… to Paryż! I tak dalej, i tak dalej.
Przewidywalność fabuły i jej sztampowość są jak bolący ząb – cały czas odczuwalne, a przy czytaniu/nagryzaniu nawet bardziej dokuczliwe. Tak sobie myślę, że może właśnie na tym polega sukces tej książki: w myśl zasady inżyniera Mamonia: lubię to, co już znam.
Najgorsze wrażenie zrobił na mnie wątek pierwszej miłości Jakuba, miłości nie do końca spełnionej, której tragiczne zakończenie zaowocowało załamaniem nerwowym głównego bohatera. Jest tu takie nagromadzenie sensacyjnych elementów, że trudno się oprzeć wrażeniu, iż autor jest stałym abonentem czasopisma „Skandale” lub podobnego.
Natalia była nietuzinkową pięknością, ale niestety głuchoniemą. Jej ojciec to komunistyczny działacz partyjny i kryptogej w jednej osobie, który w końcu opuścił rodzinę, by żyć w zgodzie ze swoim  dajmonionem. Matka to oczywiście osoba oschła reprezentująca toksycznego rodzica, który całą miłość przelał na uzależnione od siebie dziecko. Dzięki swoim koneksjom Jakub załatwia Natalii wyjazd do Rosji (lub innego państwa ZSRR, tu pamięć mnie zawodzi), by przeszła specjalistyczną operację mającą przywrócić jej słuch. W przeddzień zabiegu Natalia umiera przygnieciona przez ogromną koparkę. Pytanie: skąd w szpitalu koparka? I jaka była jej trajektoria ruchu, że najechała na Bogu ducha winną Natalię-pacjentkę? Jeśli chcecie poznać te sensacyjne szczegóły, sięgnijcie proszę po „Samotność…” Jakiś suspens muszę zostawić zdesperowanym czytelnikom.
Reasumując: „Samotność w sieci” jest książką, której nie polecam, chyba że ktoś chce zrozumieć, jak NIE należy pisać. Zagęszczenie wydarzeń, mniej lub bardziej dramatycznych ma najpewniej rekompensować braki w zdolnościach epickich twórcy. Trudno nie odnieść wrażenia, że powieść jest przede wszystkim peanem na cześć jej autora, który z jakichś przyczyn czuje się chyba niedowartościowany. Druga sprawa to nowinki technologiczne przedstawione w  powieści: Internet mobilny, ICQ, maile… dziś pisanie o tych rzeczach jak o cudzie postępu trąci myszką i może nawet trochę irytuje. Niestety! Dobra powieść to taka, która pozostaje ponadczasowa… i to nie ja wymyśliłam.
Adios.

czwartek, 24 lutego 2011

Pierwszy krok


Ktoś gdzieś kiedyś powiedział, że nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy moje pisanie na tym blogu będzie długą podróżą nowoczesną autostradą czy tylko krótkim spacerkiem po wydeptanej już przez znudzone jeże leśnej ścieżce. Jakkolwiek by się miały ułożyć losy mojego skromnego quasi-pamiętniczka, mam tylko nadzieję, że będzie on na tyle interesujący, by przyciągnąć uwagę chociaż jednej osoby poza mną samą.
W ogóle jest coś, co musicie wiedzieć o pamiętnikach (a przecież blog jest jako żywo rodzajem pamiętnika); otóż jest to zwykle taki rodzaj pisarstwa, który z definicji lub też z czystej kokieterii sprowadza rolę  twórcy/narratora i odbiorcy do jednej osoby. Mówiąc wprost: dawniej (czytaj: przed epoką Internetu i ewentualnie wynalazkiem Gutenberga) pamiętniczek stanowił taki gatunek dyskretnej twórczości, która raczej nie miała być nigdy ujawniona oczom postronnym. To było takie alter ego narratora, zapis jego intymnych przeżyć i przygód, cokolwiek przez to rozumiecie. W tym momencie rozważań nasuwa mi się na myśl moja rodzona babcia, która nie raz dumnie podkreślała, że w dniu swojego zamążpójścia wrzuciła własny pamiętnik z czasów panieństwa do ognia. Gdy spytałam ją, czemu tak postąpiła, odpowiedziała z prostotą, że nie chciała, by dziadek go przeczytał. Oczywiście nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie, by istniały jakieś skandalizujące szczegóły z życia mojej babci, dziewczyny ze skądinąd przyzwoitego domu, która w dodatku w wieku kilkunastu lat była zmuszona podjąć pracę w sklepie Niemców, jeśli nie chciała zostać wywieziona do Rzeszy.
Wróćmy jednak do istoty rzeczy, bo widzę, że główny wątek wymknął nam się z rąk niczym śliski węgorz rybakowi o rękach posmarowanych wazeliną…
Zatem postanowiłam założyć bloga, który jednak nie będzie pamiętnikiem sensu stricte, lecz zapisem moich przemyśleń związanych z przeczytanymi przeze mnie książkami. Jeśli myślicie, że to zapowiada się na kompletne nudziarstwo, to jesteście w błędzie. Przede wszystkim dlatego, że pochłaniam tak różnorodne lektury, że z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie. Uprzedzając jakiekolwiek niezręczne domysły: nie, nie jestem sfrustrowaną fanką paperbackowych romansów, czy rzewnych powieści o smutnych wampirach, które nie mogą się bzyknąć podczas pełni księżyca. Aczkolwiek, owszem, po takie książki też sięgam; głównie w myśl zasady: poznaj swojego wroga. Poza tym pragnę lojalnie uprzedzić, że moim celem jest krańcowo subiektywna recenzja, która okaże się zgodna z moim własnym niepowtarzalnym smakiem ukształtowanym przez chociażby studia filologiczne. W związku z tym wiele osób może poczuć się urażonych dość obcesowym traktowaniem tak zwanych dzieł literackich, które cieszą się aktualnie dużą popularnością w Polsce czy zgoła na świecie. Niestety. Nie zamierzam ugiąć się pod jarzmem postmodernizmu, który zakłada między innymi egalitaryzm kultury i jej spłycenie do poziomu lekko strawnej chińskiej zupki z papierka. Jestem pod tym względem skrajnie konserwatywna i uważam, że dobrą literaturę od złej nadal można odróżnić za pomocą najprostszych spostrzeżeń. Weźmy przykład: klisze. Zna je każdy przeciętny konsument kultury i regularny odbiorca demotywatorów. Jeśli czytam, że on kocha ją i ona akurat jest zabójczo piękna i zajęta, a on diablo inteligentny i wolny, ale zapałali do siebie niepohamowanym uczuciem, to już na wstępie robi mi się niedobrze. (Jest to zarys bardzo znanej ostatnio polskiej książki, o której może łaskawie napiszę w następnym swoim poście). Przykłady można mnożyć w szczególe i ogóle.
Tutaj tytułem wyjaśnienia musi pojawić się mała dygresja na temat tego, co tradycyjnie w literaturze czy twórczości kojarzy się z dobrym smakiem, a co jest w złym guście. Otóż, pisząc w ogromnym skrócie, śmiech i humor miał być narzędziem rozrywki plebsu czyli kultury niskiej. Natomiast smutek, tragedia (pojęcie katharsis na pewno każdy zna), konflikt, ból istnienia – to wszystko tradycyjnie pojawiało się w kulturze wysokiej. Te kryteria z mniejszym lub większym przesunięciem jakościowym obowiązują do dziś. Najgorszą z możliwych porażką pisarza jest stworzenie „dzieła”, które w zamierzeniu miało być tragiczne, a w efekcie wyszło tragikomiczne lub groteskowe. Na nieszczęście czytelników, a ku mojej radości takich książek powstaje ostatnio na metry i podejrzewam, że kiedyś zapewne przydadzą się do palenia ognisk, gdy już nadejdzie kolejne zlodowacenie albo coś w tym rodzaju. Dla Waszej informacji: „Zmierzch” wrzuciłabym do ignis aeternum na samym początku…
Jest jeszcze jedna sprawa, o której musicie się dowiedzieć w kwestii mojego bloga. Zrobiłam sobie ambitne założenie, że będę pisać o książkach, jednakże wiecie jak to jest z ambitnymi założeniami… czasem trudno się z nich wywiązać podobnie jak z postanowień noworocznych. Chciałabym więc zrobić sobie takie zastrzeżenie, że czasem będę pisać na tematy niezwiązane z literaturą (mam tu na myśli głównie kino lub aktualne wydarzenia w Polsce i na świecie). Jeśli przyjąć optymistycznie, że jestem trzciną myślącą, a moi hipotetyczni odbiorcy też należą do tego gatunku botanicznego, to na pewno wybaczą mi dodatkową podnietę intelektualną nie zakorzenioną w dorobku literackim epok.
I to tyle na dziś. Mam nadzieję, że ktoś jeszcze dobrnął do końca. Następny post poświęcę pewnej książce, którą nawet tydzień temu widziałam w Empiku na półce TOP 10 czy jakoś tak. Może to jest top książka, ale z pewnością low-literatura, ale dlaczego, to przekonacie się następnym razem.
Adios.